Tbilisi
Całe szczęście, że informację o tym, że do Gruzji możemy wjechać z dowodem osobistym jakimś cudem przeoczyłem. Przeczytałem o tym czekając już w Warszawie na przesiadkę na samolot do Tbilisi. Wtedy to włącza się wyjazdowa ciekawość „ciekawe gdzie można wjechać z naszym dowodem osobistym” i okazało się że na liście znalezisk była Gruzja. Tamtego dnia pomyślałem „Super, mniej dokumentów trzeba będzie wozić„. Kilka dni później miało się okazać, że ta wyprawa mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej gdybyśmy wzięli tylko dowody osobiste.
30 sierpnia wylądowaliśmy z żonką w Tbilisi aby 1 września spotkać się z ekipą Land 4 Travel, z którą to mieliśmy pojechać do Tuszetii, historycznego regionu w północno-wschodniej Gruzji.
Moja obecność nie była przypadkowa, bo ekipa L4T zaprosiła mnie abym „zaopiekował się fotograficznie” gośćmi tego wyjazdu. W planie była więc fotograficzna teoria, plenery, mini-warsztaty i dużo rozmów.
„Macie ze sobą paszporty?”
Pierwszego dnia udało się zrobić mały rekonesans po mieście a dzień przed planowanym wyjazdem spotkaliśmy się już z całą ekipą na wspólnym śniadaniu. Zespół okazał się być bardzo zgrany co na późniejszym etapie wytworzyło bardzo fajną atmosferę. W trakcie posiłku mieliśmy uzgodnić ostatecznie plan naszej foto-wyprawy.
W trakcie porannej rozmowy gdzieś bokiem dotarły do nas niepokojące informacje o niesprzyjającej pogodzie i o nieprzejezdnych górskich drogach w Tuszetii. Informacja o tyle niefajna, że już przed nami jedna ekipa off-roadowa musiała się cofać. Jak widać nie zawsze off-road da radę wjechać w każdy off-road. No a do tego brak pogody oznacza brak zdjęć. Jacyś chętni?
Zaczęło się więc jeżdżenie palcem po mapie i sprawdzanie pogodynek. Wtedy to też padło znamienne „Macie ze sobą paszporty?”
I nagle palce na mapie zawędrowały w kierunku ..
- Byliście w Armenii?
- Nie.
- To może tam pojedziemy?
- My chętnie
- No to robimy wyjazd rodzinny
Od słowa do czynu. „Rodzinna” ekipa była na tyle elastyczna, że bez wahania zmieniliśmy cel naszej podróży. Przecież foto-warsztaty na dobrą sprawę da się zrobić w każdym miejscu?
Zaplecze
Do dyspozycji mieliśmy dobrze wyposażone auta off-roadowe naszych przyjaciół z Land 4 Travel. Nasze auto miało namiot na dachu, pełne wyposażenie kuchenne (talerze, sztućce, gaz, itp.) oraz dodatkowy zbiornik na wodę, którą można było podgrzać i urządzić sobie prysznic pod chmurką.
Toalety dostępne praktycznie wszędzie na „mymłonie” natury, wystarczyło znaleźć odpowiednio duży krzaczek czy kamień i dało się przetrwać w czystości. Życie campingowe na swój sposób bardzo nam pasuje i w żadnym stopniu nie przeszkadzało w prowadzeniu foto-wyprawy.
Udabno
Jeszcze przed wjazdem do Armenii spędziliśmy noc w małej miejscowości Udabno, do której niby to przypadkiem trafiliśmy do Oasis Club na festiwal. Już na miejscu mieliśmy okazję na żywo posłuchać Żywiołaka oraz Pablopavo i ludziki. Obecność w Udabno, zwłaszcza po kilku dawkach czaczy, wina i jeszcze tam czegoś sprawiła, że przeprowadzona w nocy lekcja kompozycji była .. hmm .. co najmniej zabawna ;)
Przytoczę klasyka: co było w Udabno zostaje w Udabno. Jasne? :)
Armenia
W Armenii zaczęliśmy już na serio i trzeba było się wziąć do roboty, do której mnie zaproszono. Warunki, z którymi było nam dane się zmierzyć były co nieco partyzanckie, ale nie stanowiło to przeszkody aby odpalić laptopa i pokazać prezentację przygotowaną w ramach programu edukacyjnego Poland In The Lens. Mając do dyspozycji warunki polowe, było to jedno z dwóch odpaleń laptopa w trakcie tego wyjazdu. Przy drugiej okazji, gdy nadarzyła się odrobina płaskiej powierzchni, udało się zrobić krótkie wprowadzenie do edycji w Lightroomie i pokazać podstawowy warsztat pracy przy zdjęciach.
Niestety specyfika wyjazdu sprawiła, że tego typu „zajęcia” trzeba było sobie odpuścić na rzecz ćwiczeń praktycznych oraz dużej ilości dyskusji. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.
W Armenii oprócz foto-dyskusji mogliśmy też zobaczyć Klasztor Sewanawank z IX wieku nad jeziorem Sewan, Zorac Karer czyli „śpiewające kamienie”. Do tego Klasztor Tatew z IX wieku, gdzie przy okazji skorzystaliśmy ze Skrzydeł Tatewu – najdłuższej na świecie jedno sekcyjnej kolejki linowej.
Górski Karabach
Paszporty mamy, mamy? No mamy .. Aparaty też mamy. Mamy też zapas jedzenie i mamy gdzie spać. Skręcamy?
Skręciliśmy, bo warto. Być tak blisko i nie skręcić do Karabachu? Na granicy poprosiliśmy aby pieczątki nam wbito w karteczkę a nie do paszportów aby kiedyś w przyszłości nie mieć problemów na granicy z Azerbejdżanem. I cyk .. Byliśmy w Republice Górskiego Karabachu.
Już w Armenii mieliśmy okazję zwiedzić i fotografować stare monastyry. W Karabachu do zwiedzonych miejsc dołączyły Klasztor Gandzasar i Klasztor Dadivank. Dojechaliśmy też do stolicy tej nieuznawanej przez świat Republiki Górskiego Karabachu: Stepanakert. W stolicy zjedliśmy obłędnie smacznie pączki oraz udało nam się też podjechać pod monument „We are our mountains” – „My, Nasze Góry” (ta wersja brzmi na pewno bardziej poważnie, bo bym to przetłumaczył zbyt dosłownie jako „Jesteśmy naszymi górami” ale co ja tam mogę wiedzieć). Pomnik ten też jest zwany Tatik-Papik co w dosłownym tłumaczeniu brzmi „Babcia i Dziadek”.
Foto-warsztaty
Na swój sposób się udało. Program zakładał realizację punktów:
– Kompozycja: główne zasady.
– Trójpodział, złoty podział i inne – po co to komu?
– Trójkąt ekspozycji – jak działa przysłona, czas otwarcia migawki i ISO – ich wzajemny wpływ względem siebie.
– Światło w krajobrazie – czy jest ważne?
– Tryby aparatu – co warto wiedzieć o trybie manualnym, kiedy korzystać z trybów pół-automatycznych? Czy można ufać automatyce?
– Ciemnia cyfrowa/analogowa – czy obrabiać zdjęcia? Wady/zalety vs oczekiwania.
– Każde inne fotograficzne (i nie tylko) pytanie :)
I jak tak patrzę na te założenia, to wychodzi mi na to, że praktycznie całość założeń udało się zrealizować. Udało się odpalić laptopa i zrobić prezentację z teorią i przykładami oraz omówić podstawowe zagadnienia. Przyznaję, że to dość ciekawe doświadczenie siedzieć gdzieś w na odludziu i robić „szkolenie”. Dyskusje na temat światła były na porządku dziennym, bo nic tak nie uczy jak praktyka a okazji wbrew pozorom było dość dużo każdego dnia.
Na pewno nie wyszła prezentacja ciemni cyfrowej w praktyce. Tutaj jednak nie byłem w stanie zainteresowanym pokazać zbyt dużo. W tym konkretnym przypadku musieliśmy się zadowolić dyskusją oraz „zaufaj mi, że ten suwak tak działa” ;)
Całkiem zabawnym znajduję też dzień, w którym zabrakło nam „planszy” na której moglibyśmy rozrysować sobie zasadę trójpodziału. Zareagowaliśmy jednak pioniersko i survivalowo. Najlepszą planszą do rysowania okazała się brudna tylna szyba jednego z auta, na której to udało się namalować zgrabny trójpodział. Zanim została umyta udało się ją na szczęście uwiecznić na zdjęciu.
Bonusem dopełniającym całości był plener miejski w Tbilisi ostatniego dnia w trakcie, którego to ja nauczyłem się otwierać do ludzi i spróbowałem swoich sił fotografii portretowej i rozmowy z nowo poznanymi ludźmi. Na deser wisienka na torcie, czyli nie planowana wcześniej wieczorna sesja w trakcie, której starałem się przekazać jak najwięcej wiedzy w temacie fotografii nocnego krajobrazu miejskiego.
Da się
A co ma się nie dać? Trudne warunki sprawiają, że często reagowaliśmy spontanicznie, teorię zamienialiśmy w praktykę a tam gdzie nie dało się niczego narysować to działaliśmy praktycznie. Grupie nie przeszkadzały ograniczone warunki sanitarne i niczym Bear Grylls wszyscy dzielnie przemierzaliśmy kolejne kilometry szukając nowych miejsc do robienia zdjęć i okazji do rozmów.
Czy bym to powtórzył? O tak i to mimo tego, że w trakcie tego wyjazdu nie zrobiłem swojego zdjęcia życia. Na pewno bogatszy w takie doświadczenie wprowadziłbym kilka ulepszeń aby taka wyprawa dała jeszcze więcej satysfakcji i okazji do przekazywania wiedzy w dzikich warunkach.
Warto, zawsze warto :)
Głodni wiedzy? Zapraszamy na kanał Poland in the Lens na YouTube
7 komentarzy
Tomasz fajnie się czyta taką opowieść, wprowadzasz czytelnika że odczuwa jakby się tam znalazł sam na miejscu :) .Relacja foto super
Bardzo mi miło Romku za tak ciepłe słowa :)
I ja się dołączę do mega pozytywnej oceny takiej opowieści – jest po prostu wspaniała. Rewelacyjnie się czyta. Aż żal serce ściska, że mnie tam jeszcze nie było. Na razie z Armenią mam tyle wspólnego, że zaopatruję się w fajki u Armeńczyka na Bakalarskiej w Warszawie. Bardzo miły gość, ale może też dlatego, że i ja jestem zawsze życzliwie nastawiony do tych, co ciężko pracują na swoje życie, bez względu na to, z jakiej części świata pochodzą.
byłem tam po raz pierwszy i bardzo mile mnie to miejsce zaskoczyło. a już na miejscu też się przekonaliśmy jak mili są to ludzie. Zapewne tam też się trafią „czarne owce” ale nas ani razu nie spotkaliśmy się z jakimiś nieuprzejmościami z ich strony a wręcz przeciwnie.
Aż mi się taka wyprawa zamarzyła.. i refleksja najszła że żyjąc w europejskim kokonie kompletnie nic nie wiemy o krajach które są w sumie dość blisko
Tomek ja niestety nie jestem mistrzem słowa, pięknie opisałeś wyprawę i przykro mi że ja niestety nigdy nie pojadę w takie miejsca i dlatego dzięki za przekaz.
Bardzo fajna relacja. Aż ma się ochotę wsiąść w samochód i jechać w tamte strony. Jedynie czego mi brakuje to opisów zdjęć, ale to może już takie skrzywienie zawodowe geografa. Jak coś widzi, to od razu chce wiedzieć co widzi i gdzie to jest. No i czyżby na wyprawie były prawie same kobiety? Bo jakoś strasznie mało jest zdjęć członków wyprawy płci męskiej ;)